Można inaczej Andrzej Jacek Blikle

                                                                                                                                 

 

 

 

Narodziny gwiazdy

Rozmiar tekstu

Męska spowiedź

„Gentelmen” maj 2010
Męska spowiedź. Blikle to firma… sfeminizowana

Andrzej Blikle, pełniący przez wiele lat funkcję prezesa marki Blikle, w rozmowie z Barbarą Sarbian, zdradza czytelnikom Gentlemana przepis na udane życie prywatne i sukces zawodowy.

Urodził się Pan na biurku w pracy ojca, podczas gdy Pański dziadek zrzucał z dachu bomby zapalające.  Od dziecka zmagał się Pan zatem z przeciwnościami losu, a mimo to osiągnął Pan sukces. Czy to te warunki mogły już na samym początku wzbudzić w Panu instynkt przetrwania i przyczynić się do tego, że stał się Pan człowiekiem sukcesu?

Rzeczywiście to było tak, że urodziłem się w biurze i na biurku mojego ojca. Warszawa była wtedy oblężona, ale jeszcze niezdobyta. To było 24 września 1939 r., a dzień wcześniej Warszawa została w dużym stopniu zbombardowana. W czasie tzw. dywanowego nalotu zniszczono filtry i elektrownię, w związku z czym jedyną dostępną dla mojej mamy wodą – była woda w Wiśle, po którą chodzili pracownicy. To wszystko ma oczywiście tylko symboliczny charakter, najbardziej na moje życie wpłynął sam fakt narodzin w – wtedy już trzypokoleniowej! – rodzinie cukierniczej, w której mówiło się nie tylko o tradycjach, lecz przede wszystkim o wolnej Polsce, Polsce przedwojennej. Dzisiejsza działalność firmy była zawsze odnoszona do tego, jak było przed wojną. Ta tęsknota za niepodległością miała niewątpliwie duży wpływ na to, co się ze mną później działo.

Mówi się, że sukces ma wielu ojców. Kogo lub co wskazałby Pan jako ojca swojego sukcesu?

Tak, takich ojców jest zawsze bardzo wielu. W moim przypadku bardzo ważną rolę odegrali rodzice. Mój tata — w dziedzinie przekazania mi tzw. życiowych umiejętności, mama natomiast nauczyła mnie miłości do języka polskiego i perfekcyjnego posługiwania się nim. Nauczyła mnie też estetycznego spojrzenia na świat, odróżniania tego co ładne, od tego co brzydkie. Stało się to dla mnie bardzo ważne – tak bardzo, że postanowiłem, iż moja żona będzie malarką lub architektem – i tak też się stało; niezależnie od tego, że się w niej zakochałem. A jeśli chodzi o innych „ojców” mojego sukcesu, czy też innych mentorów, to bardzo ważnych dla siebie ludzi spotkałem podczas studiów. Jeżeli chodzi o matematykę, był to profesor Andrzej Mostowski, znany matematyk i wspaniały pedagog, a jeżeli chodzi o informatykę – profesor Zdzisław Pawlak.

Wychowując się w rodzinie, w której tradycją było przyłączanie się kolejnych członków rodziny do firmy, czy czuł Pan presje tego, ze Pan również musi zająć się rodzinnym interesem, czy tez miał Pan wolność w wyborze zawodu?

Ojciec wręcz namawiał mnie do tego, żebym wybrał sobie zawód, który nie będzie zależał od firmy, więc o presji nie można tu mówić. Usłyszałem, że co prawda ojciec bardzo by chciał, żebym firmę poprowadził, ale że może być ona z dnia na dzień zlikwidowana, nie powinienem więc opierać na niej swojego planu życiowego, ale wybrać sobie jakiś zawód niezależny. Zdecydowałem, że będę studiował elektronikę. Potem ostatecznie skończyłem matematykę. Ojcu bardzo zależało na tym, żebym był jednak przygotowany do prowadzenia firmy, a w tamtych czasach nie można było prowadzić zakładu rzemieślniczego, nie mając papierów rzemieślniczych, mistrzowskich. Musiałem wobec tego te papiery zdobyć. Już po studiach, równolegle z moją karierą naukową, zdałem egzamin czeladniczy, a później mistrzowski.

A czy doświadczenia z jednego zawodu pomagają Panu w drugim?

Nie tyle doświadczenia, ile wiedza – a ta zawsze się przydaje. W moim przypadku wiedza ze studiów matematycznych i z późniejszej kariery w tym obszarze – przez siedem lat byłem dyrektorem naukowym Instytutu Podstaw Informatyki PAN – pomogła mi w zarządzaniu firmą, we wprowadzeniu pewnych logistycznych strategii, pomogła mi też przy porządkowaniu myślenia na temat firmy i organizacji zarządzania. Dodatkowo mój zawód nauczyciela akademickiego pozwolił mi organizować kursy dla moich pracowników – z tej właśnie nowej wiedzy, którą zacząłem wprowadzać do firmy, czyli z zarządzania kompleksową jakością. Postanowiłem, że będę się tego uczył i przekazywał tę wiedzę – i tak z kursów dla pracowników wyłoniły się konserwatoria, które prowadzę od czternastu lat. Odbywają się one raz na miesiąc i przychodzi na nie od pięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu osób. Wstęp wolny, a informacje na ten temat na www.firmyrodzinne.pl.

Jakie cechy powinien mieć dobry cukiernik?

Dobry cukiernik powinien mieć oczywiście zamiłowanie do zawodu. To jest zawód poniekąd artystyczny, ale różniący się np. od dobrego kucharza w taki sposób, w jaki muzyk symfoniczny różni się od muzyka jazzowego. Muzyk symfoniczny gra z nut – i w tych nutach są nie tylko wysokości dźwięków, ale i czas ich wykonywania. Muzyk jazzowy w gruncie rzeczy improwizuje na pewien temat – tak jak kucharz, który może dodać więcej lub mniej soli czy białego pieprzu, może dodać białe wino lub z niego zrezygnować, przez co ta sama potrawa może być codziennie inna. Cukiernik, kiedy improwizuje jest jak kompozytor, ale jak gra – to nie improwizuje. Cukiernik musi precyzyjnie stosować się do miar, temperatur, do czasu i żeby produkt wyszedł prawidłowo, musi ściśle przestrzegać procedur.

Z matematyczną precyzją…

Tak, cukiernik musi mieć zamiłowanie do dokładności. A jednocześnie musi mieć w sobie trochę szaleństwa i być artystą przy tworzeniu nowych produktów.

Znany jest Pan właściwie jedynie jako – ogólnie mówiąc – przedsiębiorca. A jakim jest Pan człowiekiem? Jak by Pan siebie opisał?

To znaczy mam powiedzieć, że mam 184 cm wzrostu i oczy w kolorze…

Raczej chodziło mi o cechy charakteru, zalety… Ma Pan teraz znakomitą okazję zareklamowania siebie.

Tak, tylko że ja tego raczej unikam. Ale mogę opowiedzieć o swoich pasjach… Czyli np. o pracy naukowej i pracy dydaktycznej, które, zarządzając firmą, bardzo szybko zacząłem realizować właśnie na gruncie firmowym – która przez dwadzieścia lat też była dla mnie pasją. To było coś zupełnie innego niż moja trzydziestoletnia praca naukowa i stanowiło dla mnie wyzwanie. Moimi pasjami są też literatura piękna, muzyka klasyczna i jazzowa oraz sporty. Te ostatnie to tradycja rodzinna. Moi rodzice byli bardzo rozmiłowani w sporcie, poznali się w klubie wioślarskim i to zamiłowanie przekazali mnie. Najważniejsze są teraz dla mnie narty — od roku 1947 nie opuściłem ani jednego narciarskiego sezonu. A po nartach wskazałbym chyba windsurfing.

Jakie trzy cechy najbardziej ceni Pan u ludzi?

Uczciwość, bezpośredniość i rzetelność. A poza tym poczucie humoru.

Wspomniał Pan pojęcie „zarządzanie kompleksową jakością” i do niego właśnie chciałabym teraz nawiązać. Pojecie to, zdaje się, oznacza m.in., że wszystko w firmie musi być dobre jakościowo i że pracownicy muszą mieć zapewnione dobre społeczne środowisko pracy, bez „wyścigu szczurów”. Jak to się sprawdza w dzisiejszych czasach, zaprzeczającym tym ideałom?

Przede wszystkim „dzisiejsze czasy” były zawsze: i w latach 90., i w 50., i nawet w XIX czy XVII wieku. Po prostu ludzie są zawsze tacy sami. A samo zarządzanie jakością to jest taki pomysł, do którego ja się bardzo „zapaliłem”. Jest to amerykańsko-japońska metoda, w której naczelną regułą jest zasada stałego doskonalenia. Zgodnie z tym, jeżeli chcemy, żeby był doskonalony produkt – a chcemy, jeśli nie chcemy, żeby ktoś okazał się lepszy od nas – to jedyną drogą ku temu jest doskonalenie wszystkiego w firmie. To jest tak, jak z wodą w Wiśle: nie da się oczyścić wody tylko na praskim brzegu. I nie da się doskonalić pączka, doskonaląc tylko pączek – doskonalić trzeba wszystko i stale. I w tym „wszystko” mieści się również społeczne środowisko pracy i relacje pomiędzy ludźmi, a także pomiędzy ludźmi a firmą. Powinny one być takie, żeby ludzie współpracowali ze sobą, a nie ścigali się. Tym bardziej, że określenie „wyścig szczurów” wzięło się stąd, iż biegnące szczury eliminują przeciwników, podgryzając im łapy. Kiedy więc wygryzanie pracowników pojawia się w jakiejś firmie, świadczy to o tym, że nie jest ona dobrze zarządzana i że zachwiana jest w niej współpraca.

To mi przypomina o anegdocie, którą słyszałam o jednym z teatrów, kiedy to dyrektor naczelny mianował siebie dyrektorem artystycznym i jako dyrektor artystyczny mianował się na stanowisko reżysera… Był więc podwójnie swoim szefem i podwładnym. Ale może współpracowało mu się nieźle…

Nie świadczy to też wcale o złym zarządzaniu. Tym niemniej współpraca i zlikwidowanie barier pomiędzy pracownikami a pracodawcą są bardzo ważne. Chodzi o to, żeby wiedzieć, że jeżeli ktoś zacznie źle pracować, to ucierpią na tym wszyscy, a nie tylko jakaś pojedyncza osoba. Jeśli jeden element idzie źle, to nie jest możliwe, żeby całość szła dobrze.

A czy takie nastawienie do współpracy ma coś wspólnego z tym, że A. Blikle to firma rodzinna?

To wynika z założeń, dotyczących zarządzania jakością. A środowisko współpracy trzeba tworzyć w każdej firmie. Chociaż akurat w firmach rodzinnych jest ono tworzone w sposób niejako naturalny – ponieważ rodzina przenosi na grunt firmy swoje wartości. Jeżeli to są pozytywne wartości, jeżeli rodzina się kocha i wspiera, to ten styl bycia przenoszony jest na grunt firmy. Wówczas firma się rozwija. Z drugiej strony nie da się całkowicie uniknąć napięć i kiedy pojawiają się w firmie, to często są przenoszone do życia rodzinnego. I na odwrót, jeżeli w rodzinie zdarzają się jakieś problemy, mogą one przenosić się do firmy. Z kolei jednak firmy rodzinne mają większą determinację przetrwania i dlatego łatwiej przechodzą przez kryzysy. Za duży jest tu wkład własny zarówno materialny jak i wizerunkowy, żeby firmę rodzinną było łatwo zlikwidować.

A prywatnie: jaki jest styl Pana rodziny? Czy jest to typ patriarchalny, w którym Pan króluje, czy może wszyscy Państwo jesteście partnerami?

Styl patriarchalny na pewno był uprawiany przez mojego ojca, ja w swojej rodzinie starałem się wprowadzić mniej autorytarny system… Czy mnie to wychodziło, to już niech powie mój syn. Z kolei mój syn będzie zapewne mniej autorytarny ode mnie. Myślę, że ogólnie dałoby się opisać to w ten sposób, że u nas zarówno w rodzinie jak i w firmie każdy miał swoją rolę i w zakresie tej roli był autorytetem. Obecnie o autorytaryzmie to nawet nie ma co mówić w moim przypadku, bo ja się już usunąłem, prezesem obecnie jest mój syn, ja pełnię jedynie rolę doradcy i prezesa rady nadzorczej, mam więc więcej czasu na zajmowanie się swoimi pasjami.

W dzisiejszych, wypełnionych hasłami o równouprawnieniu czasach, nie sposób, żeby nie padło pytanie o kobiety… Dlatego pytam: jaką rolę odegrały kobiety w historii marki Blikle?

Bardzo dużą, kobiety zawsze były obecne przy tworzeniu tej firmy. Wystrój wnętrz wszystkich naszych oddziałów to dzieło mojej żony, wcześniej kobiety dbały o – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – PR firmy prowadząc tzw. „dom otwarty”, a w dawniejszych czasach siadując w kasie i mając baczenie na salę. Do dziś kobiet w naszej firmie jest ponad 70 procent wszystkich zatrudnionych. Nasza firma jest bardzo sfeminizowana.

A czy zgodzi się Pan ze zdaniem, że Blikle to marka bezkonkurencyjna na polskim rynku?

Nie ma marek bezkonkurencyjnych. Konkurencyjność zdobywać trzeba codziennie ciężką pracą nad stałym doskonaleniem. I dotyczy to wszystkich, bo kto nie idzie naprzód, ten się cofa.

Co uważa Pan za najważniejsze w życiu: zarówno zawodowym, jak i prywatnym?

Szczęście.

To bardzo ogólne pojęcie!

Fakt, dla każdego szczęście może być czymś innym. W swoim przypadku mogę to jednak bardzo łatwo wyjaśnić. Szczęście rozumiem jako moment, w którym człowiek średnio często budzi się z przyjemnym uczuciem, że w ciągu dnia będzie robił coś ciekawego – czyli coś, co jest jego pasją, co mu daje zadowolenie, co jest wyzwaniem i jest ciekawe, a także, że będzie otoczony życzliwymi mu ludźmi. Tak rozumiem szczęście i to uważam za najważniejsze w życiu. Oczywiście nigdy nie jest tak, że codziennie jesteśmy tacy i tak się czujemy, górki i dołki muszą być. Ale kiedy średnia jest właśnie taka, to znaczy, ze jest się człowiekiem szczęśliwym.


Andrzej Blikle IV

Urodzony 24 września 1939 roku. Cukiernik i matematyk. Na Uniwersytecie Warszawskim studiował matematykę, następnie podjął studia doktoranckie w Instytucie Matematycznym Polskiej Akademii Nauk ze specjalizacją w postaci matematycznych podstaw informatyki. Zrobił również doktorat i habilitację, a w międzyczasie zdobył zawodowe stopnie w cukiernictwie. Jako profesor wykładał m.in. na uniwersytetach w Warszawie, Waterloo (Kanada), Berkeley (USA), Linköping (Szwecja), Kopenhadze i Lyngby (Dania). Zakładał Polskie Towarzystwo Informatyczne oraz (niedawno) Inicjatywę Firm Rodzinnych, w roku 1993 został powołany na członka Academiae Europaeae (Europejska Akademia Nauk). Zajął się też zarządzaniem kompleksową jakością, co szybko stało się jego pasją i co w roku 2008 przyczyniło się do tego, że firma A. Blikle otrzymała Medal im. Tadeusza Kotarbińskiego, przyznawany za wybitne zasługi w dziedzinie nauk organizacji i kierowania oraz ich praktycznego wprowadzania w życie.